Unknown error.
5 października o godzinie 20:00 wyjechaliśmy z Pisza na kilkudniową wycieczkę na południe naszego kraju. Noc spędzoną w autobusie zamierzaliśmy spędzić (przynajmniej niektórzy spośród nas) bezsennie. Czas podróży umilały nam filmy “Troja”, “Wojna światów” i “Shrek 3”. Niektórzy zapamiętali tylko napisy początkowe pierwszego filmu, tak wspaniale do snu ukołysała ich spokojna jazda naszego pana kierowcy. Najwytrwalszy okazał się kierownik naszej wycieczki – p. Andrzej Lewandowski, który – jak dobry duch – nie spał przez całą noc, zabawiając przemiłego pana kierowcę rozmową.
Po kilkugodzinnej jeździe dotarliśmy do Krakowa, gdzie wyszło na jaw, kto jest rannym ptaszkiem, a kto lubi sobie dłużej pospać. Ci pierwsi chcieli zaczynać dzień od joggingu, aby zaraz potem udać się na zakupy, reszta (zdecydowana większość) marzyła jeszcze o śnie. Skutecznie obudziła ich dopiero propozycja pana Lewandowskiego o skosztowanie soku pomidorowego, z którym wychowawca III D chyba nigdy się nie rozstaje.
W Krakowie zwiedziliśmy Wawel, widzieliśmy smoka Wawelskiego, przy którym krążył groźny rycerz, żądający opłat za zrobienie mu zdjęcia. Czas wolny na Starym Mieście wykorzystywaliśmy różnie – rozpoczynając od wizyt w pobliskich restauracjach, przez sesje zdjęciowe przy niezwykle fotogenicznych rzeźbach, kończąc na sklepowych wyprzedażach. Wracając do autobusu zahaczyliśmy o ulice dawnej dzielnicy żydowskiej – Kazimierza.
Kolejnym etapem naszej wyprawy było Zakopane, czyli strzał w dziesiątkę. Zaczęło się od wieczornego, krótkiego ? jak zapewniał pan profesor, spacerku na Krupówki. Obiecane 3 kilometry w jedną stronę dziwnie wydłużyły się do około godziny szybkiego marszu. Warto było się pomęczyć. Główna ulica Zakopanego nocą wywarła na nas piorunujące wrażenie! Tak duże, że w czasie naszej wycieczki zawitaliśmy tam jeszcze 3 razy.
Drugiego dnia pobytu w Zakopanem obudziliśmy się z zamiarem zdobycia Gubałówki. Jak to określił pan Lewandowski – na rozgrzewkę. “Górkę” widzieliśmy z okien naszego pensjonatu, wydawała się łatwa, miła i przyjemna. Jednak już po kilku pierwszych zrobionych krokach, wiedzieliśmy, że łatwo nie będzie. Trasa nie była długa, ale za to jaka ciężka! Kiedy dotarliśmy na szczyt okazało się, że to jeszcze nie koniec – wciąż czekała nas kilkukilometrowa wędrówka do punktu widokowego. Tam podziwialiśmy panoramę Zakopanego, mogliśmy kupić pamiątki i odpocząć przed zejściem z górki, które po trudach wspinania się, wydawało się śmiesznie łatwe. Byliśmy zadowoleni z naszego osiągnięcia – dla wielu był to pierwszy zdobyty szczyt w życiu.
Na dole czekało na nas jeszcze dużo pokus w postaci ogromnej ilości straganów, oferujących pamiątki, wełniane czapki czy dziane stringi. Najwyższe w Polsce bandżi podzieliło nas na tych, którzy bardzo chcieliby skoczyć, ale 120 złotych, to jednak za dużo (zwłaszcza, że to był już 3. dzień wycieczki, kiedy większość osób budzi się z prawie pustym portfelem i zaczyna oszczędzać) i tych, których za żadne skarby nie daliby się powiesić za kostki głową w dół, żeby skoczyć z wysokości 90 m. Pan Lewandowski nie skoczył co prawda na bandżi (chociaż próbowaliśmy go namówić), dał się za to przekonać do łyknięcia helu z balonika. Nieważne wtedy było, czy pan opowiadał kawał, czy opisywał widziane miejsca – wszyscy ryczeli ze śmiechu.
Następnego dnia czekało na nas najważniejsze i chyba najtrudniejsze wyzwanie – Giewont. Po wczorajszej wspinaczce cel wydawał nam się niemożliwy do osiągnięcia. Samo dojście do szlaku tempem naszego kierownika nas wymęczyło – kroku dotrzymywała mu tylko pani Sienkiewicz, która była drugim opiekunem wycieczki. Pan przewodnik okazał się jednak łaskawy i powoli prowadził nas na szczyt. Rozmową zajęły go 3 gadatliwe wagi, wśród których znalazła się pani Ania Sienkiewicz. Początkowo łagodna trasa uspokoiła nas, myśleliśmy, że tak już zostanie. Jednak z czasem zaczęło być coraz bardziej stromo, a my oddychaliśmy coraz ciężej. Po drodze mieliśmy możliwość sprawdzenia jak smakuje woda z prawdziwego górskiego źródła – była bardzo zimna. Na przystankach robiliśmy mnóstwo zdjęć, gdyż tak pięknego krajobrazu nie widuje się często. Zanim dotarliśmy na szczyt mogliśmy się jeszcze rozmyślić i poczekać na resztę grupy w Przełęczy Herbacianej. Jednak wszyscy okazaliśmy się hardcorami i dotarliśmy na wysokość 1894 m n.p.m. Ostatnie kilka minut drogi to była istna wspinaczka – z użyciem łańcuchów, wymagająca od nas niemałej siły i – jak to określił pan Maciej – spokoju ducha. Dodatkową trudnością był bardzo silny wiatr, który niemal zdmuchiwał nas spod giewonckiego krzyża. Byliśmy z siebie dumni! Zdobyliśmy Giewont!
Droga w dół okazała się łatwiejsza, choć odczuwaliśmy już trudy ciągłego chodzenia. Ból i zmęczenie rekompensowały nam piękne widoki roztaczające się dookoła oraz niesamowite opowieści pana przewodnika, przerywane często pytaniami typu: “Daleko jeszcze?” i “Dlaczego idziemy pod górkę, skoro schodzimy w dół?”, które kwitowane były zwykle rozbrajającym uśmiechem naszego górala.
U podnóża góry pożegnaliśmy się z panem Maciejem Jakubiakiem i wyruszyliśmy w kolejną pieszą podróż, tym razem do autokaru. W drodze powrotnej kilka najbardziej wytrwałych osób(2), z panem Lewandowskim na czele, skorzystało z ostatniej okazji do odwiedzenia Krupówek. Reszta, opadła z sił, dojechała do pensjonatu, aby tam odpocząć. Około godziny 1800 byliśmy już w komplecie. Pomimo uprzednich planów odpoczynku wszyscy aktywnie spędzili ostatnią noc w Zakopanem. Przez cienkie ściany słychać było śmiechy, rozmowy, a w pokoju numer 5 rozległy się nawet śpiewy. Ostatnie głosy ucichł około 4 rano, pobudka była o 8, więc znowu się nie wyspaliśmy. Ale tak to już na wycieczkach bywa, nikt więc nie narzekał.
Mieliśmy trochę czasu, żeby się ogarnąć, spakować i o 11:00 wyruszyliśmy do Częstochowy. Jazda polskimi autostradami jest na prawdę… niezwykła. Na jednej z nich natknęliśmy się na ograniczenie prędkości do 70 km/h i remonty. Nawet nasz wspaniały kierowca, który na prawdę dobrze prowadzi, nie uchronił nas od wybojów. Ale dojechaliśmy!
W Częstochowie najpierw mieliśmy trochę czasu wolnego, mogliśmy zjeść, obejrzeć miasto. Potem była pora na konferencję “Ku dojrzałej miłości”, którą prowadził ks. Andrzej Zwoliński, w auli Ojca A. Kordeckiego i ewangelizację z młodymi wikarymi, którzy nauczyli nas nawet piosenki afrykańskiej. Jeden z nich opowiedział nam ciekawą historię swojego powołania, tego jak dostał się do Kościoła. Na Jasnej Górze każdy modlił się indywidualnie, nie było żadnego przymusu. Było bardzo dużo maturzystów z diecezji ełckiej i archidiecezji białostockiej. Po mszy kończącej pielgrzymkę udaliśmy się do autobusu, gdzie bardzo szybko zaległa cisza, a wszyscy pogrążyli się we śnie. Szczęśliwie dojechaliśmy do domu już ok. 7:00. Zmęczeni, ale zadowoleni zakończyliśmy naszą wyprawę.
Korzystając z okazji chciałabym w imieniu osób z klas II i III D, które były obecne na wycieczce, podziękować pani Annie Sienkiewicz za to, że zgodziła się pojechać z nami na tą wyprawę. Dziękujemy bardzo również organizatorowi, naszemu panu wychowawcy, panu Lewandowskiemu.
P. Anna Sienkiewicz, Ola i Karolina IIID
0 Comments